poniedziałek, 16 lipca 2012

AMERYKAŃSKI KRAKÓW

13 lipca, piątek... to chyba pechowy dzień, ale dla mnie był to dzień pełen sprzecznych emocji : strachu, niepewności i szczęścia, że już "po" :)
O 4 w nocy wyruszyłam z domciu na podbój Konsulatu Generalnych Stanów Zjednoczonych w Krakowie. Długa droga minęła mi dosyć szybko- udało mi się zmusić mój zestresowany organizm do snu. W Krakowie przywitało nas piękne, słoneczne niebo. Ruszyłam wraz z rodzinką na ul. Stolarską. Ładna ulica, nie powiem.Z jednej strony knajpka a z drugiej Konsulat z okropnie brudną flagą. Mały tłum przed szklanymi drzwiami. Podeszłam tam z mamą. Dwóch urzędników zbierało paszporty, zdjęcia i formularze. Odhaczyli mnie na liście i kazali czekać. Spotkanie miałam na 9:45. Była dopiero 9:00. Mały cykorek był, ale od razu zrobiło mi się lepiej gdy zobaczyłam koleżankę z spotkanie w Wiktorowie. Pogadałyśmy, pośmiałyśmy się i czekałyśmy. Ona także była umówiona na 9:45, tak samo jak ten tłum wokół nas coraz bardziej się powiększał. Wyszli urzędnicy- wysocy, koło 25, poważni w koszulach zapiętych pod szyję. Poprosili nas do środka. Na początek kontrola osobista wszystkie rzeczy do pudełeczka a Ty sama przechodzisz przez jakąś bramkę. Szło się tak 15 metrów prosto i wchodziło się do pięknego ogródka. Na schodkach były znaki prowadzące gości w wyznaczone miejsca, Ja podążałam za znakiem "wiza" :)
Otworzyłam drzwi na końcu schodów : malutki przedsionek a na jego tylnej ścianie dwa okienka i siedzące, uśmiechnięte urzędniczki, które wywoływały po imieniu i nazwisku. Usłyszałam swoje nazwisko i szybciutko podeszłam do okienka. Przedstawiłam się i powiedziałam jaki jest cel mojego ubiegania się o wizę : WYMIANA :) Pani wzięła ode mnie odciski wszystkich palców - jedne po drugim. Nie wiem co to ma na celu, no ale grzecznie kładłam paluszki na zielonym urządzeniu. Później podeszłam do urządzenia i nacisnęłam zielony guziczek, aby wziąć numerek spotkania: 52. Przeszłam do kolejnego pokoiku. Na ścianach pokoju porozwieszane były ogromne obrazy przedstawiające przyrodę amerykańską i słychać było cichy szum wodospadu. Jestem pewna, że to "urozmaicenie" tego pokoiku miało służyć uspokojeniu się przez czekających. Na telewizorku wyświetlał się dopiero nr 45. Spotkałam drugą koleżankę z Wiktorowa:) Naprawdę miło było pogadać z tymi dziewczynami i zrzucić z siebie trochę gramów stresu.
52- to ja :) Tylko spokojnie dziewczyno, dasz radę- mówiłam sobie w głowie. Podeszłam do stanowiska nr 3. Za ladą siedział uśmiechnięty urzędnik w białej koszuli i czarnym krawacie. Mówił przecudnie ! Był Amerykaninem, ale mówił po polsku z tym taki uroczym, niewyraźnym akcentem. Poprosił o wszystkie papiery. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak :
U:Gdzie pani leci?
J: Do Michigan
U: Co będzie tam pani robić?
J: Będę chodzić tam do szkoły i mieszkać u host family.
Cisza. Stukanie w klawiaturę komputera
U:Mówi pani dobrze po angielsku?
J:Niezbyt dobrze.
U:To musi się pani uczyć, żeby mówić dobrze po ang, tak jak ja mówię dobrze po polsku
J;(wielki uśmiech)
U:Czym się zajmuje pani tata?
J: Sprzedaje bramy i ogrodzenia
Podaje mi do ręki papierek, na którym jest napisane że wiza z paszportem będzie dostarczona najpóźniej za 5 dni roboczych.
U:Miłego pobytu w USA!
J;Dziękuję ! Do widzenia!
Tyle strachu, tyle emocji, ciągła niepewność- ja to wszystko mam za sobą. Tak bardzo obawiałam się tej wizyty w Konsulacie. Dziś mam bardzo miłe wspomnienia :) Teraz muszę znaleźć bilet i brrr zacząć ogromne pakowanie ! :)